Brzydkie słowo na “E”

Dla przedsiębiorców i ekologów jest to przede wszystkim pozyskiwanie i używanie zasobów naturalnych. Firmy widzą w tym okazję do rozwoju i zarabiania pieniędzy, zaś organizacje ekologiczne dostrzegają nadużywanie, zanieczyszczanie i niszczenie środowiska naturalnego. Dla ludzi zaangażowanych w działania na rzecz praw człowieka będzie to często dotyczyć krajów rozwijających się i oznaczać wyzysk ludzi jako taniej siły roboczej w afrykańskich kopalniach czy fabrykach odzieży w Bangladeszu. Wreszcie dla tych, którzy działają na rzecz praw zwierząt i propagują weganizm to słowo będzie kojarzyć się z zabijaniem dzikich zwierząt, szczególnie rybołówstwem, a także – jeśli nie przede wszystkim – z hodowaniem zwierząt na mięso, skóry i futra oraz dla mleka i jaj. Nasze brzydkie słowo to “eksploatacja”.

Słownik języka polskiego PWN przedstawia parę definicji tego pojęcia:

1. «wydobywanie bogactw naturalnych»
2. «użytkowanie maszyn, urządzeń itp.»
3. «maksymalne wykorzystanie kogoś albo czegoś»
4. «ciągnięcie zysków z cudzej pracy najemnej»
5. «wykorzystywanie czegoś w sposób racjonalny»

Zasoby/bogactwa naturalne mogą oznaczać wydobywane z ziemi za pomocą specjalistycznego sprzętu materiały takie jak węgiel, ropa, złoto czy diamenty. Zasobami są też rzeczy, które wydają się znajdować na wyciągnięcie ręki, choć nie są już tak odnawialne jak kiedyś, bo tempo ich zużywania wyprzedza odtwarzanie: słodka woda, ziemia czy drzewa. Pojęcie „zasobów naturalnych” bierze się z antropocentrycznej wizji życia na Ziemi, według której ludzie są posiadaczami, zarządcami i użytkownikami wszystkiego co napotkają.

Konsumpcja zasobów naturalnych to szeroko pojęte ich używanie, przetwarzanie, przekształcanie, pochłanianie, zużywanie i wyrzucanie. Antropocentryczne podejście jest podzielane przez firmy i większość organizacji ekologicznych. Wspólnym mianownikiem jest koncentracja na człowieku jako konsumencie zasobów i jego niepodważalnym prawie do konsumowania. Różnica leży w podejściu do tej konsumpcji. Jedni chcą jak najwięcej zarobić, stawiają sobie krótkowzroczne cele, byle konsumować intensywnie; drudzy pragną, by zasobów starczyło na dłużej i namawiają do konsumpcji bardziej oszczędnej. Jedni skupiają się na obecnym pokoleniu konsumentów, drudzy pytają: Co konsumować będą wasze dzieci i wnuki?.

W podejściu antropocentrycznym „zasobami naturalnymi” nazywane są także dzikie zwierzęta, z których korzysta się podobnie jak z paliw kopalnych, wody i roślin. Przykładem eksploatacji zwierząt jako zasobów naturalnych, na niewyobrażalną skalę, jest rybołówstwo. Relatywnie skromne jego dopełnienie stanowią polowania na lądzie, a także wędkarstwo. Zwierzęta gładko włącza się do kategorii „zasoby” dlatego, że antropocentryzm idzie w dość zgodnej parze z szowinizmem gatunkowym.

Istoty zdolne do odczuwania i myślenia, którym nie jest wszystko jedno co się z nimi dzieje, uznajemy za surowiec do wykorzystania, materiał do używania, zadawaną krzywdę usprawiedliwiamy faktem, że dotyka ona istoty nienależące do naszego gatunku. Rybacy chcą łowić bez ograniczeń i zarabiają na życie zabijając ryby. Mogą mieć taką pracę, bo miliony ludzi jedzą ryby. Poza wyjątkowymi sytuacjami, wynika to z przyzwyczajenia i preferencji smakowych, nie z konieczności. Ryby to w oczach rybaków i konsumentów zasób i surowiec, jak chociażby grzyby.

Organizacje ekologiczne także traktują dzikie zwierzęta jako zasoby naturalne. Nie są w tym ani odrobinę mniej szowinistyczne niż reszta społeczeństwa. Zwracają tylko uwagę na fakt, że niektórych zasobów jest mniej niż innych. Obserwują dynamikę ich zużywania. Klasyfikują zwierzęta według gatunków i stopnia zagrożenia wyginięciem. Opracowują przewodniki po racjonalnej eksploatacji zwierzęcych „zasobów” doradzając konsumentom: jedz ryby „A”, ogranicz konsumpcję ryb „B”, nie jedz ryb „C” („Jaka ryba? Poradnik konsumenta” WWF, czy „Dobra ryba. Poradnik konsumencki” Greenpeace).

Gdybyśmy zastosowali analogiczne rozumowanie wobec ludzi, dzieląc ich na grupy mniej, bardziej lub w ogóle nie narażone na wyginięcie, moglibyśmy dojść do absurdalnych, rasistowskich wniosków w stylu: najbardziej trzeba oszczędzać Kaszubów, trochę mniej Norwegów, a ochroną Chińczyków na razie nie potrzeba zawracać sobie głowy. Nie mówiąc już o tym, że oprócz gradacji wartości życia według kryterium częstości występowania, należałoby dodać akceptację na zabijanie w zasadzie motywowane przyzwyczajeniem do określonego stylu życia (zarabiania na życie i konsumpcji).

No tak, aplikowanie takiego sposobu myślenia do ludzi powoduje dreszcze obrzydzenia. Natomiast do takiego myślenia o zwierzętach jako o zasobach, surowcu zdążyliśmy się przyzwyczaić. Czy przyzwyczajenie jest jednak dobrym uzasadnieniem? Tradycja eksploatacji ludzi, m.in. niewolnictwa, też ma długą brodę, ale nie zyskuje dzięki niej legitymizacji.

Dlatego stosunek do zwierząt jak do zasobów trzeba przemyśleć, szczególnie jeśli zdamy sobie sprawę, że oprócz ludzi są jedynymi istotami na Ziemi zdolnymi do cierpienia, podatnymi na krzywdę. To kryterium odróżnia je w zasadniczy sposób od węgla, ropy naftowej, sosny czy dębu. Popierając tak formułowaną ochronę środowiska, popieramy szowinizm gatunkowy, tyle że w wydaniu oszczędnościowym: Marian, ogranicz konsumpcję pstrągów tęczowych, żeby twoje dzieci miały szansę nacieszyć się ich konsumpcją.

Jesteśmy też przyzwyczajeni, kulturowo wdrożeni od dziecka, do korzystania z eksploatacji zwierząt specjalnie w tym celu hodowanych na mięso, skóry, wełnę i futra oraz dla mleka i jajek. Do tego rodzaju eksploatacji szczególnie pasuje definicja „«maksymalne wykorzystanie kogoś albo czegoś» oraz wykorzystywanie czegoś w sposób racjonalny” (choć z racjonalnością należałoby tutaj trochę podyskutować).

Hodowla polega na maksymalizacji wykorzystania. Należy w jak najkrótszym czasie, z wykorzystaniem jak najmniejszej ilości energii i jedzenia wyhodować jak największe kurczęta, które przełożą się w rzeźni na jak największą ilość mięsa. Należy od każdej krowy uzyskać jak największą laktację, tak by coraz mniej krów produkowało coraz więcej mleka. Należy tak podkręcić owulację u kur, żeby pracowała na jak najszybszych obrotach, produkując zawrotną jak na ptaka liczbę jaj rocznie. Kury są tanie, można je łatwo wymieniać, wysyłając „zużytą” partię do rzeźni, kupując partię nowych. Wystarczy, by oszalała owulacja trwała rok, dwa lata. Wystarczy, by odpowiednio duży odsetek zwierząt wytrzymał do końca cyklu produkcyjnego.

Pozostałe mogą poumierać, to i tak się opłaca. Nazywam to eksploatacją w podobnym znaczeniu do eksploatacji ludzi w krajach trzeciego świata. Wspólnym mianownikiem jest przedmiotowe traktowanie i krzywda.

Racjonalność hodowli wydaje się opierać na dwóch filarach – maksymalizacji produkcji (nic nie ma się zmarnować: zadbamy o to, by sprzedać mleko, zabić cielęta na cielęcinę, a zużytą krowę mleczną przerobić na mięso i jej skórę na buty i torebki) i traktowaniu zwierząt jak surowce i maszyny, a więc poddaniu niesfornej natury uniformizacji dzięki selekcji hodowlanej, a następnie wykorzystywanie zwierząt zgodnie z „przeznaczeniem”.

Podręczniki dla hodowców, uczelnie kształcące przyszłych rolników pomagają oceniać i traktować zwierzęta właśnie pod kątem parametrów i „użytkowania”. Racjonalny proces musi oczywiście być emocjonalnie neutralny, w czym w sukurs przychodzi język: żywiec rzeźny, mleczność krów, nieśność kur, wydajność, brakowanie (sprzedaż do rzeźni zwierząt np. niepłodnych krów), ubój.

Nieracjonalne w tym antropocentrycznym układzie jest dla hodowcy ponoszenie kosztów leczenia przekraczających zyski, czy trzymanie zwierząt niedochodowych. Nieracjonalne jest dla obywatela  czy obywatelki wychodzenie poza szowinistyczny paradygmat poprzez zadawanie pytań: czy mamy prawo zadawać cierpienie i zabijać skoro tego nie musimy robić? Dlaczego płacimy za krzywdzenie i zabijanie, skoro możemy żyć na diecie roślinnej?

Czym zawiniła świnia, że spokojnie przytakujemy, gdy jedzie do rzeźni? Nieracjonalne ma być to, co mogłoby zbliżyć nas do zwątpienia, do zakwestionowania eksploatacji zwierząt, do zdania sobie sprawy z faktu, że nigdy nie zrobilibyśmy własnemu psu tego, za co płacimy w odniesieniu do świni, krowy czy kury. Nikt jednak nie chce być nazywany nieracjonalnym więc trzymamy dyscyplinę niezadawania niewygodnych pytań.

Nie lubimy jednak słowa „eksploatacja”, kiedy po prostu robimy zakupy na obiad. Ono jest takie duże i jakby na wyrost. Nie pasuje do zwykłego wózka, który pchamy przed sobą w supermarkecie i do ładnych opakowań parówek, mleka czy jajek. My zwykli obywatele jak moglibyśmy mieć coś wspólnego z eksploatacją zwierząt. Przecież my zwierzęta lubimy, a nawet kochamy.

A jednak, nie wybierając weganizmu, wybieramy właśnie to: eksploatację zwierząt. Choć produkty takie jak warzywa, owoce, makaron, ryż, nieskórzane buty, swetry niezawierające wełny, czy kurtki bez futrzanych obszyć są na wyciągnięcie ręki.