Lodówka z kurczakiem i szafa bez futra

Przeglądając ostatnio artykuły na temat ferm drobiarskich i futrzarskich, postanowiłam odpowiedzieć na pytanie czym różnią te dwa rodzaje ferm. Wyszło mi pięć punktów:

1. Większość obywateli i obywatelek regularnie je kurczaki i praktycznie nie nosi futra.

2. Większość nie widzi niczego niewłaściwego w eksploatacji kur i jednocześnie dostrzega, że z eksploatacją norek i lisów jest coś nie tak.

3. Większość nie postrzega kur jako czujące, myślące zwierzęta, które chcą żyć i unikać cierpienia. Ta sama większość znacznie chętniej pomyśli w ten sposób o norkach i lisach.

4. Większość jest chętna do podejmowania tematu ferm drobiarskich raczej w kontekście trucia środowiska i utrudniania życia lokalnej społeczności, jednak z pominięciem krzywdy tysięcy uwięzionych na fermach zwierząt. Raporty oddziaływania takich ferm na środowisko można przeczytać na wielu portalach, gdzie ekologia jest uznawana za istotny temat. Większość z nich pomija milczeniem fakt, że fermy te są miejscem systemowego i masowego krzywdzenia zwierząt. Ta sama większość zainteresowana wyłącznie nieekologicznością ferm drobiarskich jest skłonna, w przypadku ferm futrzarskich, obok ekologii poddać refleksji także cierpienie norek i lisów.

5. Większość nie szuka informacji, czy rzeczywiście trzeba jeść mięso (a także jaja czy nabiał). Gdy docierają do nich informacje, że możliwa jest dieta roślinna, nie podejmują tematu albo przytaczają argumenty, które według nich rozsądnie uzasadniają ich prawo do takiej konsumpcji. Ta sama większość bez większego trudu zgodzi się, że noszenie futra to zbytek i kaprys okupiony cierpieniem zwierząt.

Skąd takie różnice, skoro większość obywateli i obywatelek, nie tylko w dzieciństwie, przyznaje, że kocha zwierzęta?. Ok, najczęściej chodzi o zwierzęta, które mieszkają z nimi w domu i są traktowane jak członkowie rodziny. Ale nie tylko. Schroniska i organizacje zajmujące się adopcją zwierząt domowych także mogą liczyć na społeczne wsparcie. Większość bywa też dość często wrażliwa na los zwierząt należących do gatunków zagrożonych, wspierają działania zmierzające do ochrony gatunkowej, by zwierzęta takie mogły nadal żyć, rozmnażać się, mieć gdzie żyć. Większość (bez szału ale jednak), jest gotowa poprzeć zakaz ferm futrzarskich i cyrków ze zwierzętami.

Skoro mówimy, że kochamy i faktycznie potrafimy kochać (przynajmniej niektóre) zwierzęta, a przez miłość mam na myśli nie tylko fascynację i przyjemność trzymania przy sobie, ale także gotowość do poświęcenia czasu, uwagi, pieniędzy, komfortu, czy np. wakacji na rzecz zwierząt, to odłóżmy na bok fakt, że równocześnie jemy mięso, nabiał i jaja (my – czyli ta społeczna większość) i spójrzmy jeszcze raz na powyższe różnice między fermami drobiarskimi i futrzarskimi, a w zasadzie na różnice naszego postrzegania tych jakże podobnych do siebie miejsc:

1. To prawda, że większość obywateli i obywatelek je kury i nie nosi futer. Dlaczego? Kurze mięso jest tanim i łatwo dostępnym produktem, którym regularnie karmiona jest większość dzieci. Z takim doświadczeniem wchodzimy w kolejne lata naszego życia. Natomiast futrzane płaszcze są drogim produktem, noszonym od czasu do czasu, na którego zakup stać osoby dobrze zarabiające.

2. W związku z punktem 1, większość jest przyzwyczajona do jedzenia kur (i nie tylko). Przyzwyczajenie sięgające dalej niż nasze pierwsze wspomnienia sprawia, że uznajemy to za oczywiste, naturalne, normalne i bezdyskusyjne. Jesteśmy oswojeni ze skojarzeniem kurczak – mięso. Nawet jako nastolatki mamy już doświadczenie powtarzania tego skojarzenia wiele tysięcy razy: podczas oglądania i kupowania kurzych piersi w sklepie czy kurzych udek w fast foodzie, podczas oglądania reklam, jedzenia, w trakcie patrzenia jak jedzą to inni, rozmawiania o przepisach na rumiane skrzydełka, czy podczas robienia kanapki z kurczakiem na drugie śniadanie.

Skoro tak, to równie bezdyskusyjne staje się zaplecze naszego przyzwyczajenia – fermy drobiarskie. Nie może z nimi być coś „nie tak”, bo podważyłoby to bezdyskusyjność naszych przyzwyczajeń i skojarzeń. Z futrami zaś mamy mniejszą styczność (choć nie tak małą jak mogłoby się wydawać – w końcu sporo zimowych ubrań ma futrzane obszycia), dlatego – być może – łatwiej nam zgodzić się, że coś może być z tym nie tak.

3. W związku z punktem 1, choć zarówno kury jak i norki czy lisy są czującymi, zwierzętami, wolimy o regularnie jedzonych przez nas kurach myśleć przedmiotowo – jak o żywym mięsie, które prędzej czy później trafi na nasze talerze. Dzieje się tak nie dlatego, że jesteśmy sadystami. Wręcz przeciwnie, działa tu redukcja dysonansu poznawczego: sprowadzając czujące zwierzęta do kawałka mięsa redukujemy nasz dyskomfort wynikający z przekonania, że jesteśmy przeciwni krzywdzeniu innych. Taki zabieg jest niezbędny dla zachowania równowagi psychicznej w społeczeństwie, które równocześnie angażuje nas od najwcześniejszych lat naszego życia w eksploatację zwierząt, i które uczy, że mamy nie krzywdzić zwierząt.

Kury, podobnie jak norki czy lisy, odbierają świat za pomocą zmysłów, przetwarzają docierające do nich informacje w mózgach, myślą, przeżywają emocje, są zdolne do odczuwania bólu i przyjemności. Eksploatacja i pozbawianie życia nie jest ani w interesie kur, ani norek czy lisów. Redukcja dysonansu poznawczego, która działa tak bardzo na niekorzyść kur (jak i wszystkich zwierząt, z których eksploatacji regularnie korzystamy), nie dotyka w takim stopniu norek i lisów tylko i wyłącznie dlatego, że większość z nas nie nosi futer. Ironia losu? Niesprawiedliwość? Z pewnością tak. Różnica w zdolności do myślenia, odczuwania między kurami a norkami i lisami? Z pewnością nie.

4. W związku z punktem 1, brak zapału do szukania informacji na temat diety roślinnej, jest u większości dość powszechny. Redukcja dysonansu poznawczego, o której pisałam powyżej, praktycznie załatwia nam sprawę. Skoro kurczak to kawałek mięsa, a kura i krowa to takie coś, co stoi za produkcją jajek i mleka, to w zasadzie nie interesują nas pytania: Czy musimy jeść mięso? Czy musimy jeść jaja i nabiał? Wystarczy, że możemy, bo kiedy myślimy, że kochamy zwierzęta, nasze skojarzenia ograniczają się do zwierząt domowych i zagrożonych gatunków, nie zaś do kur, krów czy świń, które tak naprawdę wyłączyliśmy w naszej wyobraźni z kategorii „zwierzęta”.

Redukcja dysonansu poznawczego nie jest jedyną przyczyną, dzięki której akceptujemy masową eksploatację niektórych zwierząt. Dzieje się też tak dlatego, że działa presja kultury, której mocnym składnikiem jest szowinizm gatunkowy. Działa on wobec zwierząt tak jak rasizm wobec ludzi należących do historycznie i współcześnie dyskryminowanych grup „rasowych”, czy jak seksizm wobec historycznie i współcześnie dyskryminowanej płci – kobiet.

Głównym założeniem szowinizmu gatunkowego jest przekonanie, że ludzie mogą nie brać poważnie nawet najistotniejszych interesów zwierząt (np. ich zdrowia i życia) tylko dlatego, że zwierzęta te nie są ludźmi. Praktycznym przejawem szowinizmu gatunkowego jest właśnie eksploatacja zwierząt. Im bardziej je eksploatujemy, tym bardziej utwierdzamy się w przekonaniu, że jest to właściwe i bezdyskusyjne. Jeśli zaś nasza empatyczna natura podpowiada, że coś jest nie tak, mamy zawsze do dyspozycji redukcję dysonansu poznawczego i tysiące dotychczasowych przykładów z własnego życia, życia rodziny, edukacji szkolnej i reklamy, które wszystkie są przejawem tej właśnie szowinistycznej kultury.

Dlatego fermy drobiarskie stanowią niekwestionowaną część szowinistycznego krajobrazu. Jedyną rzecz nad jaką będziemy się ewentualnie zastanawiać to ich wpływ na środowisko. Dlatego łatwym wyjątkiem mogą być tylko takie formy wykorzystywania, które są dla większości rzadkie – jak fermy futrzarskie obsługujące zdecydowaną mniejszość społeczeństwa. Dlatego nasz stosunek do zwierząt domowych zasadniczo wpisuje się w szowinizm gatunkowy (kiedy nie zważając na zdrowie zwierząt, tworzymy rasy, które mają sprostać naszym estetycznym zachciankom). Oczywiście adoptujemy też zwierzęta bezdomne i traktujemy jak członków rodziny – to jednak jest WYJĄTEK od reguły, którą jest szowinizm gatunkowy.

Podobnie jak rasizm i seksizm, czy inne formy dyskryminacji ludzi, także szowinizm gatunkowy jest uprzedzeniem, które z jednej strony towarzyszy nam od zawsze, lecz z drugiej strony, z którego szkodliwości zaczynamy sobie coraz lepiej zdawać sprawę. Mówi się o tym otwarcie od lat 70. XX wieku (pojęcie „speciesism” ukuł angielski psycholog Richard Ryder).

Praca nad własnymi uprzedzeniami nie jest łatwa, szczególnie jeśli występują one powszechnie w społeczeństwie i są wspierane przez wychowanie, edukację i kulturę. Wiemy to wszyscy w odniesieniu do ksenofobii (której odmianą jest rasizm) i seksizmu. Jest to szczególnie aktualne dziś, gdy współczesna polityka tak mocno uwikłana jest w populistyczne sianie strachu przed „obcymi”, że jesteśmy w stanie wyłączać zwykłą przyzwoitość i empatię wobec uchodźców, czyli ludzi, których życie i zdrowie jest zagrożone. Jest to także aktualne dziś, gdy akcja #MeToo pokazuje jak duża jest skala agresywnego, przemocowego seksizmu i jak seksizm każe wielu mężczyznom „płakać”, że teraz „nie będzie już można niewinnie flirtować”. Jest to także aktualne w odniesieniu do szowinizmu gatunkowego. Zdamy sobie z tego sprawę wszyscy (lub większość z nas zdolna do zwykłej empatii), jeśli poddamy dyskusji to, co dotąd uznawaliśmy za normalne i bezdyskusyjne – naszą eksploatację zwierząt.

Weganizm, czyli sprzeciw wobec traktowania zwierząt jak zasoby, przedmioty, maszyny, sprzeciw wobec eksploatacji zwierząt i wprowadzenie go w życie poprzez odrzucenie jajek, nabiału, mięsa, skór, wełny (a nie tylko futer i cyrków ze zwierzętami) jest na wyciągnięcie każdej ręki, którą kieruje empatyczna głowa. Tak, będą sytuacje, w których będzie trudniej go realizować, ale jak każda walka ze szkodliwymi uprzedzeniami i przyzwyczajeniami, ten wysiłek jest wart poniesienia, dla lepszego, bardziej pokojowego, mniej brutalnego świata.

Czytaj dalej: