Pożar czy podpalenie?

Dylemat czy prowokacja?

Dylemat płonącego domu to takie ćwiczenie teoretyczne: mamy sobie wyobrazić kogo uratowalibyśmy z płonącego domu, gdybyśmy mogli uratować tylko jedną istotę. Na okładce „Introduction to Animal Rights. Your Child or the Dog”? i – jak widać – również w tytule swojej książki amerykański prawnik i filozof Gary Francione prezentuje typową wersję tego dylematu, która ma nas skłaniać do stwierdzenia, że jeśli mielibyśmy do wyboru uratować własne dziecko lub psa, to wiadomo, że uratujemy własne dziecko. Koniec kropka.

W świetle tak zadanego pytania, wielu ludzi może opowiedzieć, że, w takim razie, prawa zwierząt nie mają sensu, bo wiadomo, że powinniśmy uratować dziecko. Czy Francione strzela sobie w stopę stawiając sprawę w ten sposób? Nie. Autor specjalnie prowokuje nas do takiej intuicyjnej odpowiedzi, żeby następnie dodać: nie tak szybko!

Po pierwsze, Francione proponuje, byśmy zastanowili się nad dwoma alternatywnymi scenariuszami: (1) W płonącym domu jest moje dziecko i cudze dziecko. Czy jeśli bez zastanowienia uratuję moje, to znaczy to, że cudze dziecko ma mniejszą wartość, mniejsze prawo do życia? Czy znaczy to, że mogę np. oddać to cudze dziecko do laboratorium, żeby robili na nim eksperymenty? Nic z tych rzeczy, prawda? (2) W płonącym domu jest mój pies i Adolf Hitler. Czy tutaj błyskawiczna decyzja będzie za uratowaniem człowieka? Już nie takie oczywiste, prawda?

Scenariusze te pokazują nam, że sam wybór w sytuacji katastrofy niekoniecznie odpowiada na pytanie kto obiektywnie ma większą wartość, ani nie wskazuje automatycznie co mielibyśmy z (teoretycznie) nieuratowanym robić w innych sytuacjach. Francione podkreśla następnie, że większość faktycznych czy potencjalnych interakcji naszych i zwierzęcych interesów nie przybiera dramatycznej formy płonącego domu.

Nawet jeśli z płonącego domu uratuję dziecko, a zostawię w nim psa czy kurę, nie znaczy to, że mam moralne prawo w codziennym życiu zaniedbać psa czy zabić i zjeść kurę, jeśli mam środki na to, by dbać o psa, a zamiast kury mogę zjeść kotlet sojowy czy pierogi z soczewicą.

Nie uratować z pożaru. Trudne wybory się zdarzają

Wychodząc poza teoretyczne dylematy, nie można zaprzeczyć, że w prawdziwym życiu, zdarzają się sytuacje trwające chwilę, całe dni, tygodnie, miesiące lub lata, kiedy warunki, w jakich żyjemy, ograniczone środki do życia, zależność od innych, sprawiają, że musimy dokonać czasem dramatycznych wyborów. Przykładem, który przychodzi mi do głowy, jest osoba (najczęściej kobieta) uciekająca przed sprawcą przemocy domowej: zabiera dziecko, ale zostawia za sobą psa, którego nie może wziąć do ośrodka ofiarowującego jej mieszkanie. Albo wrażliwe dziecko mieszkające z rodzicami prowadzącymi fermę świń: może wyprosi u niechętnych rodziców zaprowadzenie chorego psa do weterynarza, ale już nie będzie mogło wpłynąć na rodziców, by zrezygnowali z biznesu krzywdzącego zwierzęta. Albo cywile mieszkający w strefie wojny i mający ograniczone środki finansowe lub materialne: często muszą skupić się na własnej rodzinie i nie są w stanie pomóc nikomu innemu.

Nie można zaprzeczyć, że na świecie dzieją się takie rzeczy i zdarzają sytuacje, które sprawiają, że nie uratujemy z pożaru również tych, których byśmy bardzo chcieli uratować. I tragiczna może być konieczność danego wyboru albo niemożność jego dokonania. Czasem takie decyzje lub bezradność zostają na długo w sercu i pamięci.

Niepotrzebnie wrzucić do ognia. Dolewać benzyny do ognia.

Zdarza się też inny rodzaj wyboru: dosłownie lub w przenośni wrzucenie do ognia (że tak powiem nawiązując do dylematu ratowania z pożaru). To aktywne wyrządzenie krzywdy. Spowodowanie cierpienia. Odebranie życia. Oczywiście ludzie wyrządzają to również innym ludziom, ale mój artykuł skupia się na relacji człowiek inne zwierzęta, dlatego zawężam pole, które opisuję.

To, o czym w kontekście „wrzucania do ognia” myślimy najczęściej, to zaniedbanie lub sadyzm wobec zwierząt domowych. Czasem łamanie przepisów dotyczących zwierząt na fermach. Dużo rzadziej, za „wrzucanie do ognia” uznamy to, co standardowo i zgodnie z prawem dzieje się na fermach, czyli logika zysku kosztem zwierząt (= tłok, brud, nieleczenie urazów), logika bezwzględnego odbierania życia w produkcji mięsa, mleka i jaj. A to przecież też wrzucanie do ognia. I to na jaką skalę! Jaką rolę pełnią w tym konsumenci? Płacą za wrzucanie do ognia, a swoją konsumpcją dolewają benzyny do ognia. Popyt wspiera podaż.

Życie nie jest idealne, może więc to wrzucanie do ognia i dolewanie benzyny jest potrzebne i nieuniknione, a ci, którzy myślą inaczej to marzyciele? Z pewnością są takie miejsca na świecie, gdzie nie ma za bardzo innej możliwości i by przeżyć trzeba wesprzeć się hodowlą zwierząt lub łowieniem ryb.

Natomiast tam, gdzie jest dostęp do różnorodnej żywności roślinnej, eksploatacja zwierząt nie jest konieczna, albo przestaje być konieczna. Co więcej, odejście od hodowli zwierząt w skali globalnej byłoby bardzo pomocne – po prostu produkcja żywności roślinnej jest bardziej oszczędna (woda, ziemia, paliwa kopalne) i lepsza dla klimatu.

Niemniej, być może z rozpędu, być może z przyzwyczajenia, hodowla zwierząt trwa dalej, konsumpcja toczy się starym torem. Za źródło białka nieśmiertelnie uznaje się mięso, choć rośliny strączkowe naprawdę dają radę. Przepis na ciasto powiela się nieustannie z wykorzystaniem jajek i masła, choć wystarczyłoby spróbować paru wegańskich przepisów i wybrać ten, który najbardziej odpowiada.

Przyzwyczajenia przybierają formę imperatywu, choć do nowych, lepszych zachowań też byśmy się w końcu przyzwyczaili. Postulat rezygnacji z sera żółtego jest traktowany jako ciężka zbrodnia przeciwko wolności wyboru, choć rośnie roślinna konkurencja tego produktu. Obwarowujemy się własnymi zwyczajami jak przysłowiowy Polak parawanem na plaży, zamiast dopuścić do siebie powiew świeżego powietrza.

Reasumując, jak należałoby potraktować wrzucanie zwierząt do ognia czy dolewanie benzyny do tego ogniska, podczas gdy obok na stole leżą gotowe do spożycia rośliny, które zapewnią nam wszystko, co trzeba (no dobra, plus B12 z apteki)? Czy dobrym podejściem byłoby wtedy śpiewać miłe piosenki i wzruszać się nad piękną tradycją, podczas gdy jej ofiary cierpią i giną?

W relacjach międzyludzkich jakoś łatwiej jest nam dojść do wniosku, że tradycja nie jest usprawiedliwieniem złego traktowania. Moralny impuls do zmiany staje się tym silniejszy im większe przekonanie, że to, co robiliśmy do tej pory nie jest żadną koniecznością. W stosunku do zwierząt takich jak krowa, świnia, kura czy ryba wciąż mamy dużo do zrobienia, no chyba że ku chwale schabowego postanowimy twardo obstawać, że między skrzywdzeniem psa a świni występuje moralna różnica (jaka?), albo uparcie twierdzić (wbrew współczesnej wiedzy z zakresu dietetyki), że dieta roślinna nie jest odpowiednia dla człowieka.

A co ze szczepionkami?

Francione wykazał już chyba całkiem dobrze, że nawet jeśli konieczne jest wykonanie eksperymentów, by zrobić szczepionkę, to nie znaczy to, że mamy mamy prawo jeść jajecznicę na boczku i maśle. Sytuacja konieczności nie tworzy konieczności tam, gdzie jej po prostu nie ma (zjedz np. tofucznicę z pomidorami na smażonej na oleju cebulce).

Ale wracając do eksperymentów, też oczywiście ważne jest pytanie, czy faktycznie są/były konieczne? Nie umiem odpowiedzieć jednoznacznie. Podejrzewam, że w ramach współcześnie funkcjonującej medycyny, po prostu nie przewidziano innej możliwości.

Osobiście chciałabym, żeby rozwój leków i szczepionek odbywał się bez eksploatacji zwierząt. Myślę, że – jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało -pierwszym krokiem do tego jest jak największa liczba osób, które wyrzucą ze swojego jadłospisu jajecznicę na boczku i maśle. A konkretniej, musimy mieć rosnącą liczbę wegan, żeby móc uskuteczniać zmiany na poziomie nie tylko indywidualnym, ale także systemowym.

Nauka bez eksploatacji zwierząt wymaga woli społecznej, politycznej i woli w środowisku naukowym. Żeby wyciągnąć zwierzęta z tego pożaru (rozwoju nauki) musimy najpierw – jako społeczeństwo – przestać wrzucać je do ognia w sytuacjach trywialnych, co uskuteczniamy jedząc produkty odzwierzęce, nosząc skórę, chodząc do cyrku ze zwierzętami, itp. Innymi słowy, musimy przestać uznawać nieistotne moralnie powody (smak i wygoda) za uzasadnienie dla eksploatacji zwierząt. Wtedy stworzymy płaszczyznę do zajęcia się badaniami naukowymi realizowanymi z moralnie istotnych powodów (zdrowie i życie) i znajdziemy motywację do przekształcenia badań naukowych tak, by eksploatacja zwierząt stała się w nich naprawdę zbędna.

Czytaj dalej: