Czy ten burger jest wegański? (Impossible)

12 listopada 2019 roku w 25 krajach Europy, w tym w Polsce, fastfoodowa sieć Burger King wprowadziła do jadłospisu danie „Rebel Whopper”, w którym wołowego burgera zastąpiono burgerem roślinnym. Od razu w dyskusjach internetowych pojawiło się pytanie, czy jest to produkt wegański. Wbrew pozorom, okazało się, że odpowiedź na to pytanie wymaga chyba więcej niż sprawdzenia składu samego burgera.

Nowe danie jest wynikiem współpracy Burger Kinga z Impossible Foods, firmą, która opracowała nową formułę na roślinnego burgera mając na celu wprowadzenie alternatywy mięsa nieodróżnialnej pod względem smaku, tekstury i zapachu. Wszystko dzięki pozyskanemu z soi składnikowi o nazwie leghemoglobina, który jest odpowiednikiem hemoglobiny – zawierającego żelazo składnika krwi mającego odpowiadać za smak mięsa.

Reklamowany w Polsce jako „100% Whopper, 0% wołowiny” Rebel Whopper zaskoczył wegan dodatkiem zwykłego, niewegańskiego majonezu (który ostatecznie można odjąć) i zniechęcił przynajmniej część wegetarian i wegan faktem, że – choć roślinny – to burger ten jest grillowany tam, gdzie burgery mięsne. Burger King Polska potwierdził to na swoim fanpage’u na Facebooku.

Pominę szczegóły gwałtownych pretensji i równie żywiołowych zachwytów, które pojawiły się na polskim Facebooku wraz z wejściem Rebel Whoppera do Burger Kinga w Polsce. Media społecznościowe mają to do siebie, że łatwo o grube emocje i dychotomiczne opinie. Nie będę także pisać choćby o kontrowersyjnych aspektach stołowania się w sieci, której głównym celem jest promocja jedzenia mięsa, bo mój i tak już długi wywód stałby się jeszcze dłuższy.

W tym wpisie, skupię się na problemie, który pojawił się zanim jeszcze roślinny burger opracowany przez Impossible Foods w Stanach trafił do dystrybucji, a przy okazji zrobię mały rzut oka na „czystość ideologiczną”, o której przy tej okazji postanowiono napomknąć.

Opracowany przez Impossible Foods roślinny burger pojawił się w sieci Burger King w Stanach Zjednoczonych pod nazwą Impossible Whopper na początku sierpnia 2019 roku. Jednak kontrowersję firma Impossible Foods wzbudziła jeszcze zanim wprowadziła swojego burgera na amerykański rynek. Okazało się bowiem, że przetestowała swój roślinny produkt na zwierzętach. Impossible Foods została za to zaatakowana przez amerykańską organizację prozwierzęcą PETA. Znana ze skłonności do skandalizowania PETA, nie wdając się w zawiłości, które mogłyby osłabić atak, zarzuciła Impossible Foods, że ta ostatnia nonszalancko przeprowadziła na zwierzętach testy, które były nie tylko nieetyczne, ale też niepotrzebne a nawet niewymagane przez prawo.

Fakty okazały się bardziej złożone, co zwolennicy Impossible Foods od razu wypunktowali PETA, i potraktowali to jako powód, by bronić producenta. Otóż okazało się, że dystrybucja produktów spożywczych zawierających nowe składniki (a takim jest leghemoglobina) wymaga zatwierdzenia wydanego przez amerykańską Agencję Żywności i Leków, FDA. Nie jest to specjalnie dziwne, że może istnieć taki wymóg. Oznaczenie GRAS (Generally recognized as safe) ma potwierdzać, że produkt jest bezpieczny do spożycia. Jednak żeby wydać GRAS, Agencja zwyczajowo oczekuje wykonania określonych testów na zwierzętach. Zwyczajowo, bo choć najwyraźniej nie ma takiego takiego przepisu, to w praktyce, bez testów na zwierzętach FDA zatwierdzenia GRAS nie wydaje. I to już jest bardziej zastanawiające.

Z kolei duże sieci sprzedaży (sklepy, restauracje) w praktyce nie przyjmują produktów, które GRAS nie mają. Impossible Foods podjęła najpierw próbę zdobycia zatwierdzenia GRAS na podstawie testów innych niż zwierzęce, ale – jak się można było spodziewać – zatwierdzenia nie otrzymała. Impossible Foods stanęła więc przed pytaniem: nie testować i nie móc dystrybuować na dużą skalę, czy zrobić testy i otworzyć sobie drogę na szeroką dystrybucję. Jak już wiemy, firma wybrała to drugie.

W związku z oskarżeniem wysuniętym przez PETA, założyciel Impossible Foods, Pat Brown, przedstawił publiczne świadczenie, w którym wyjaśnił zawiłości drogi do testów, które przedstawiłam powyżej i zakończył swój list następującymi słowami:

„Nikt nie jest bardziej oddany sprawie eliminacji eksploatacji zwierząt i nie pracuje ciężej w tym celu niż Impossible Foods. Uniknięcie dylematu [testować czy nie testować i wycofać się z produkcji – przyp.tłum.] nie wchodziło w grę. Dokonaliśmy wyboru, którego powinien dokonać każdy, komu naprawdę zależy na ograniczaniu cierpienia i eksploatacji zwierząt. Mamy nadzieję, że nigdy nie będziemy musieli stawać przed takim wyborem, ale wybór opcji, która realizuje większe dobro jest dla nas ważniejszy niż ideologiczna czystość.”

Postanowiłam to skomentować, bo fragment ten, choć krótki, jest bardzo wymowny. Uważam za bardzo zarozumiałe, wręcz aroganckie, twierdzenie, że jest się najbardziej oddanym sprawie (najlepszym z najlepszych), nawet jeśli jest to pewnego rodzaju figura retoryczna, która ma służyć podkreśleniu jak bardzo komuś zależy.

Zarozumiała jest też pewność siebie, co do dokonanego wyboru (choć nie wątpię, że pomaga uniknąć wątpliwości i wyrzutów sumienia) i twierdzenie, że każdy na ich miejscu to właśnie powinien zrobić. A może są jednak inne możliwości (nie tylko ukryte w przyszłości ale dziejące się obecnie), na które zamyka się oczy, kiedy stawia się sprawę tak zero-jedynkowo, typując własną technologię do roli wybawiciela świata (czy gdzieś już tego nie słyszeliśmy?).

Z kolei nadzieja Browna na brak konieczności takiego wyboru (czyli kolejnego testowania na zwierzętach) w przyszłości, nie wydaje się zbyt szczera, bo – jak wspomina w swoim video Unnatural Vegan – Impossible Foods w publicznej korespondencji z PETA napisała, że jeśli firma będzie opracowywać nowe składniki i ich dystrybucja na rynku będzie wymagać testów na zwierzętach, to są gotowi przeprowadzić kolejne testy, „aby uratować życie kolejnych milionów zwierząt dzikich i udomowionych”.

Prawdopodobieństwo, że Impossible Burger będzie się dobrze sprzedawał nie jest równoznaczne z uratowaniem wielu zwierząt. Do takiego wyniku długa droga, a jeśli dojdzie do dużego (stopniowego lub gwałtownego) spadku spożycia mięsa, to najprawdopodobniej będzie to zależeć od wielu czynników. Co ciekawe (i chyba niezbyt odkrywcze), prawdopodobieństwo zmniejszenia konsumpcji mięsa (a więc popytu na rzeź zwierząt) zwiększyłby jakikolwiek wzrost spożycia warzyw i owoców. W końcu każdy ma tylko jeden żołądek i jeśli je więcej warzyw i owoców, to siłą rzeczy zje mniej mięsa. Do tego nie trzeba robić kolejnych testów na zwierzętach, opracowywać nowych technologii i szukać inwestorów.

A propos pieniędzy, brakuje mi w tej opowieści o zbawiającej świat technologii przejrzystości co do finansowych zobowiązań wobec inwestorów. Spekuluję teraz, bo nie wiem jak było dokładnie, ale wyobrażam sobie, że Impossible Foods liczyła na (jakimś cudem) zdobycie zatwierdzenia od FDA za pomocą opracowanych przez siebie testów (nie na zwierzętach), a gdy to nie wyszło, firma mogła doświadczyć presji ze strony inwestorów, którzy powiedzieli, że przecież już tylko te 188 szczurów dzieli nas od wejścia na rynek i zarobienia pieniędzy, więc „zróbcie co trzeba” i po kłopocie.

Argumenty w obronie decyzji o testach

W obronie decyzji o testach na zwierzętach zwolennicy Impossible Foods przytaczali parę argumentów, które – szczerze przyznam – mnie nie przekonały:

a) Jeden z argumentów (w zasadzie przedstawiany przez Impossible Foods) brzmi: skoro uratujemy miliony zwierząt to sprawienie cierpienia i zabicie 188 zwierząt jest usprawiedliwione. Po pierwsze, jak napisałam już wyżej związek przyczynowo skutkowy nie jest wcale taki jednoznaczny. Można mieć nadzieję, przypuszczać, stworzyć hipotezę, ale nie dowodzić, że wynalazek będzie mieć określony skutek. Powiedziałabym raczej, że wysunięcie tego utylitarystycznego argumentu świadczy przede wszystkim o arogancji wynalazcy, który uważa, że jego wynalazek zmieni bieg historii.

Czy większość osób jedzących mięso tylko czeka na dobrą imitację mięsa, by przestać jeść mięso? Dlaczego mamy uważać, że przyklaskiwanie egocentryz4mowi (tak, twoje kubki smakowe są najważniejsze!) sprowokuje mimowolne zaangażowanie społeczne (no dobra, będę jadł tę waszą alternatywę) zamiast tylko wspierać kapryśność (wczoraj mi smakowała ta wasza alternatywa, ale dziś chcę prawdziwej wołowinki i mam was w nosie)?

Czy nie jest to utrwalanie szkodliwego stereotypu, że mięso jest głównym nośnikiem białka i smaku? Czy nie jest to błędne sugerowanie (po raz enty), że wegańskie jedzenie wymaga jakichś super zdolności, żeby smakowało? Czy nie jest to znane skądinąd twierdzenie, że mięso to jakiś wysublimowany smak, którego brak rujnuje całą kuchnię i którego nieobecność może pasować tylko jakimś niedorobionym smakowo wege ludkom? (zajrzyjcie do mojej recenzji wywiadu z pewnym myśliwym, który sugeruje właśnie coś w ten deseń – link na dole).

Podsuwanie wynalazków technologicznych może być ważnym elementem układanki przyszłości,ale niekoniecznie najważniejszym i jedynym. Powinniśmy się spodziewać, że twórcy nowych technologii będą na nich skupieni i mogą przeceniać ich wartość tak jak człowiek z młotkiem może przeceniać wartość wbijania gwoździ w robieniu wystroju mieszkania. Może jednak warto przyglądać się temu młotkowi z dystansem, niekoniecznie wierząc w marketingowe hasła.

I kolejne pytanie, które nasuwa się przy tym argumencie: dlaczego tak łatwo mielibyśmy zaakceptować, że ktoś proponuje (znowu), że do celu można dążyć (dosłownie) po trupach? I to do jakiego celu – rzekomo ostatecznym celem jest ratowanie zwierząt!

Wszyscy wychowani w szowinizmie gatunkowym, nawet jeśli mu się sprzeciwiamy, pozostajemy pod jego wpływem, szczególnie wobec niektórych gatunków zwierząt. Myślę, że argument z poświęcenia jednych na rzecz innych forsowany jest z tym większą łatwością, że testy wykonano na mało lubianych i niekochanych zwierzętach, jakimi są szczury i myszy. Mając świadomość z naszego uprzedzenia, które ułatwia brak empatii wobec tych zwierząt, skorzystajmy z innego przykładu. Jakie byłoby nasze zdanie, gdyby te eksperymenty przeprowadzono na ulubionym gatunku, w jego najbardziej chwytającej za serce odsłonie: na psach rasy beagle.

Wszyscy mamy do nich automatycznie większą empatię niż do szczurów. Wyobraźmy więc sobie 188 beagle’i, którym najpierw zadaje się cierpienie, a potem zabija, żeby przetestować kolejne smaczne jedzenie dla ludzi, którzy smaczne, roślinne jedzenie mają na wyciągnięcie ręki (swoją drogą Burger King miał już warzywne burgery od 2002 roku).

(b) Drugi argument: bierzemy leki testowane na zwierzętach, więc dopuszczamy testy w celu osiągnięcia jakiegoś dobra. Owszem, ale nie porównywałabym ratowania zdrowia i życia w sytuacji braku alternatywy do zaspokajania kubków smakowych w sytuacji dostępu do żywności roślinnej.

(c) Ostatni z omawianym przeze mnie argumentów: kastrujemy zwierzęta dla ograniczenia bezdomności i jako że jest to zabieg obarczony pewnym (bardzo niskim) ryzykiem śmiertelności, to poświęcamy niewielką liczbę zwierząt na rzecz większej całości. Znowu, nie mamy specjalnie alternatywy (na tym polega między innymi problem z udomowieniem zwierząt, że generuje bezdomność wielu zwierząt i kastracja jest jednym ze sposobów ograniczania tego poważnego problemu). W przypadku Impossible Burgera istniejących alternatyw jest aż nadto. Z kolei ryzyko śmierci w wyniku kastracji jest bardzo niskie, więc nie można go nijak porównać do eksperymentów na zwierzętach, w których zabicie nie jest skutkiem ubocznym, lecz częścią planu.

„Czystość ideologiczna”

Wracając jeszcze do oświadczenia Pata Browna, bardzo słabe to, że założyciel Impossible Foods „czystością ideologiczną” nazywa de facto sprzeciw wobec skrzywdzenia i zabicia blisko 200 zwierząt. Powtórzę co pisałam powyżej, gdyby testy odbyły się na blisko 200 psach rasy beagle, to podejrzewam, że sprzeciw wyraziliby już nie tylko (niektórzy) weganie czy wegetarianie, ale także tradycyjni konsumenci wołowiny, którzy konsumpcję tę regularnie łączą z dużą sympatią dla zwierząt domowych. Kto kupiłby wtedy Impossible Burgera? Kto klepałby Pata Browna po plecach mówiąc, że to doskonały wybór i że dobrze, że nie dał się ponieść „czystości ideologicznej”?

A swoją drogą czym może być czystość ideologiczna? Myślę, że może być na przykład utożsamieniem własnych preferencji estetycznych (co mnie pociąga o co odrzucam ze wstrętem) z przekonaniami etycznymi (co jest dobre a co złe). Na przykład jeśli odrzuca mnie myśl o zjedzeniu burgera roślinnego, którego ktoś upiekł na tym samym grillu, co wcześniej burgera mięsnego i uważam w związku z pojawiającym się uczuciem wstrętu, że takie działanie byłoby nieetyczne.

Niewątpliwie, wszyscy mamy prawo do preferencji estetycznych i nie zamierzam się z tego wyśmiewać. Sama też mam wiele takich preferencji i chciałabym w miarę możliwości je realizować bez ironicznych uśmieszków czy zjadliwych uwag kierowanych pod moim adresem. Przyznam, że nie miałabym ochoty jeść burgerów roślinnych smażonych czy grillowanych na tym samym grillu co mięsne. Nie miałabym ochoty jeść hotdogów ze stacji benzynowej z podobnego względu.

Natomiast warto zdać sobie sprawę, że czasem nasz wstręt jest przede wszystkim preferencją estetyczną, a nie postawą etyczną: podgrzanie mojej roślinnej potrawy na tym samym talerzu, gdzie wcześniej leżał kotlet schabowy może być dla mnie równocześnie bardzo nieestetyczne i całkowicie etyczne i nie ma w tym sprzeczności. To działa też w drugą stronę. Jeśli wstręt uważamy za papierek lakmusowy tego, czy coś jest etyczne, możemy dojść do wniosku, że jeśli coś nie wzbudza naszego wstrętu, a nawet powoduje w nas efekt lecącej ślinki (np. ładnie pachnący kurczak z rożna, czy pyszny ser żółty) to jest to etyczne. Niestety, samo odczuwanie wstrętu lub jego brak nie jest dobrym przewodnikiem w rozpoznawaniu czy coś jest (etycznie) dobre czy złe.

Podsumowując, choć technicznie wegański (składający się z produktów roślinnych), Impossible Burger wzbudza jednak mój sprzeciw, bo specjalnie dla dystrybucji tego, bądź co bądź kolejnego, roślinnego burgera, przeprowadzono testy na 188 zwierzętach, które następnie zabito. Firma twierdzi, że uratuje swoim produktem miliony zwierząt. Uważałabym jednak na arogancję, „syndrom wybawiciela” i presję czasu wywieraną przez producenta (czy na zmianę przepisów nie mógł zaczekać świat, czy raczej inwestorzy, którym nie podobała się myśl o czekaniu na szeroką dystrybucję w swoim kraju), a także sytuację, w której ten sam człowiek (tu założyciel firmy) mówi, że chce ratować zwierzęta, a następnie zabiera się do zabicia 188 zwierząt i wątpliwości w tym zakresie nazywa czystością ideologiczną. Na pytanie, czy jeść takie produkty, każdy oczywiście musi odpowiedzieć sobie sam.

Czytaj/oglądaj dalej: